Carpatia Divide – Jak zostałem ultrasem … chyba

WYZWANIE

Rok temu, zupełnym przypadkiem spotkaliśmy na rodzinnej wycieczce w góry zawodnika jadącego Carpatia Divide – trochęśmy pogadali i żona rzuciła „a może Ty też byś pojechał”. Z takimi pomysłami pod moim adresem trzeba uważać, bo wystarczy powiedzieć raz.

Rok później, w piątek 12-go sierpnia, na start do Leska w Bieszczadach żona moja niezastąpiona zawiozła mnie razem z Arkiem S. Arek ogarnął bardzo sympatyczny nocleg w Tarnawie Górnej. Zdecydowanie polecam Apartamenty pod Gruszką.

Trochę nerwów przed startem było, bo to podobno najtrudniejszy wyścig w Polsce a ja nigdy nie jechałem więcej niż 24h, a to było po pętli i z bazą, gdzie miałem wszystko – jedzenie, serwis itp. Oprócz tego mam na koncie kilka Harpaganów, ale to tylko 14h.

Wystartowaliśmy z Arkiem, jako jedyni o 7:20 (można było sobie wybrać porę startu – co 5 minut między 7:00 a 9:00). Pierwsze 90 km (czyli większą część dnia) jechaliśmy razem, ale jak to Arek trafnie zauważył – ciężko się trzyma nieswoje tempo, a z czasem i zmęczeniem ta trudność rośnie, chociażby ze względu na fluktuującą formę. 

Pełen optymizmu wieczorem pierwszego dnia, w jakimś polu.

Mój przebiegły i wymyślny plan zakładał jazdę… do oporu. Pod wieczór liczyłem nawet, że może ten opór nastąpi dopiero następnego wieczora. Tak czy siak, w przypadku napotkania wspomnianego oporu planowałem użyć wiezionego na kierownicy śpiwora, materaca, poduszki i bivy (czy jak to się zowie). Do wieczora jechało mi się całkiem nieźle. W nocy pojawiły się mgły i opary, które nieco utrudniały orientację w terenie wybitnie błotnistym, ale jakoś szło. Później, dla urozmaicenia zaczęło padać… szczękanie zębami udało się opanować na jakimś przystanku, przy pomocy ubrań wiezionych pod siodłem.

Wieczorem pierwszego dnia, w jakimś polu… tam jadę.

Od kolegi, z którym przez chwilę jechałem, dowiedziałem się, że jest kilka wiat przy drodze w okolicy Krempna, czyli około 200 km trasy. Stopniowo dotarło do mnie, że to jest najbardziej ambitny plan na jaki mnie stać tego dnia. Jakoś się tam doczołgałem chwilę przed 2 w nocy. W pierwszej, całkowicie odsłoniętej wiacie stojącej zaraz przy szosie, wysłanej przytulnym grubym tłuczniem zaśnięcie zajęło mi miedzy 1 a 1,5 sekundy od przyłożenia głowy do poduszki.  Chwilę przed 6:00 obudził mnie pan na elektryku, który miał ochotę pokonwersować… w sumie dobrze zrobił, bo 4 h snu to sporo.

Początek drugiego dnia szedł opornie. Przynajmniej pogoda była lepsza. Problem braku wody udało się pokonać na małym kempingu. Próbowałem od spotkanych ludzi odkupić 1,5l wody, ale dostałem ją w prezencie – ma się to szczęście. Z godziny na godzinę jechało się coraz lepiej. Po ponad dobie taplania w pocie i błocie surrealistyczny wydał mi się przejazd przez Krynicę Górską i jej centralne deptaki pełne wystrojonych wczasowiczów. Również na szczycie Jaworzyny Krynickiej czułem się nie na miejscu.

Pod sklepem w Wysowej-Zdroju. Późne śniadanie stawia na nogi.

Punktem przełomowym było przekroczenie połowy trasy (310 km) i zaraz potem koniec pierwszej części trasy w nawigacji (320 km). Jasne było, że wyczynu z pierwszego dnia, tzn 200 km nie powtórzę na zmęczeniu, ale przejechanie całości w czasie poniżej 100 h wydało się zupełnie realne.

Reszta drugiego dnia to groźba burzy (ale przeszła), szprotki w pomidorach jedzone nożem, osaczenie przez owczarki podhalańskie itp. Atrakcje. Ostrożniejszy tego dnia plan zakładał, że pierwsza wiata po 23:30 będzie moim noclegiem. No i się trafiła przed północą, na 355 km trasy (kawałek za schroniskiem na Przehybie) – wyżej położona, dużo przyjemniejsza wiata z szeroką ławą. Mimo lepszych warunków gorzej mi się spało i ciężko wstawało, bo jakoś chłodno było.

Drugi nocleg, wiata przy drodze pod Przehybą, przy Pomniku Partyzantów.

Trzeci dzień zaczął się raźniej niż drugi, ale wspinaczka na Turbacz to chyba najmozolniejszy kawałek całego wyścigu. W nagrodę, na szczycie, zjadłem w schronisku pierwszy ciepły posiłek – podwójne pierogi z mięsem popite piwem bezalkoholowym. Zjazd z Turbacza super, a pogoda jeszcze się poprawiła. Szkoda tylko, że za bardzo.

Poranny widok na Tatry.

 

Podwójne pierogi z mięsem w schronisku na Turbaczu. Drogo, ale dobre były.

Po przegrzaniu na wyjeździe z Rabki Zdrój, apogeum kryzysu przypadło na godzinę 16:00. Gdyby nie brak zasięgu, to pewnie bym dzwonił do żony, żeby mnie z tego piekła zabrała. Trzy godziny później była pełna euforia – zjazd do Zawoi po puściuteńkich ścieżkach Babia Góra Trails był przepiękny.

Wjazd na trasę Babia Góra Trails w Zawoi. Żywej duszy nie tam nie było, cała ścieżka dla mnie.

Skrzydeł dodawała świadomość, że za chwilę będę „u siebie” w Beskidzie Żywieckim. Po kolejnych paru godzinach wylądowałem w końcu w Krzyżowej a po krótkiej wspinaczce asfaltowym łącznikiem w Sopotni Wielkiej. Wspinaczka na Halę Miziową była dość długa, a mi stopniowo zaczęły siadać baterie (te biologiczne). W środku nocy jacyś ludzie coś do mnie gadali w ciemnym lesie, chociaż ich tam wcale nie było. Ciekawe to było doświadczenie.

Wilków nie spotkałem, a przynajmniej nic o tym nie wiem.

Do schroniska na Hali Miziowej nawet się nie zbliżyłem. Pojechałem dalej do szałasu pasterskiego stojącego m/w w połowie drogi na Rysiankę. Tym sposobem na trzecim noclegu oprócz dachu miałem także ściany wokół siebie. Zasypiałem koło 2:00 widząc przez otwarte drzwi halę i las w świetle księżyca – coś pięknego.

Nocleg w upatrzonym wcześniej szałasie pasterskim między Halą Miziową a Rysianką.

Czwarty dzień rozpocząłem koło 5:00, ale to już była jazda na pewniaka, do mety.

Ruszam w drogę o wschodzie – optymalnie.

Tym łatwiej, że w końcu wszystkie sklepy były otwarte i świeżo zaopatrzone. Trochę się jednak naciąłem, bo na ostatnich ok 50 km nie było opcji na zaopatrzenie przy trasie.

Mało wyszukane śniadanie w schronisku na Rysiance, bo kuchnia jeszcze zamknięta. Szczęśliwie wodę mogłem kupić.

Na szczyt Skrzycznego dojechałem na oparach. Przez ostrożność dojadłem żelki i paluszki, ale popić nie miałem już czym. Ostatni zjazd nie był wcale prosty – stromo i po kamieniach. Za to na mecie – żona, dzieci, psy, pierogi i piwo. I totalne zagubienie w rzeczywistości :D

Ostatni etap szlakami Beskidu Śląskiego.

 

Przystanek na chłodzenie w potoku.

 

Kolejne dni mojej Carpatii w liczbach:

  1. 197 km, czas 18:29:49 brutto 15:24:50 netto, przewyższenia 5214 m
  2. 152 km, czas 17:45:55 brutto 14:02:19 netto, przewyższenia 4821 m
  3. 147 km, czas 20:33:14 brutto 15:18:19 netto, przewyższenia 5115 m
  4. 110 km, czas 13:00:12 brutto 9:59:18 netto, przewyższenia 3311 m

Wszystko to razem dało mi czas 83 h 7 minut i 11 miejsce na 159 startujących… albo 106, którzy ukończyli, ale ta pierwsza liczba lepiej wygląda.

Meta!!

Ogólnie było to coś niesamowitego! Wcześniej nie wyobrażałem sobie, że jestem w stanie iść spać tak brudny i mokry (spanie „na dziko” było częścią mojego planu na tą przygodę). Nie miałem pojęcia czy dam radę w ogóle pokonać taki dystans. Okazało się, że i ja i rower daliśmy radę. Obaj żeśmy się poprzycierali srogo, ale ja to się przynajmniej zagoję z czasem a na nowym rowerze pamiątki zostaną. Pożyczone sakwy Ride and Get Lost też zrobiły robotę.

SPRZĘT

Rower – do niedawna jeździłem na hardtailu ze zwykłą sztycą i było dobrze. Na pewno da się tak przejechać Carpatię, ale full z droperem a.k.a. myk-mykiem to jednak bardzo przydatna sprawa. Mój nowy Scott Spark (od Plus) z linii „downcountry” idealnie się do takiej imprezy nadawał. Wytrzymał wszystko. W trasie poluzowały się tylko dwa gwinty – mocowanie lewej manetki i w droperze. Taka dawka wibracji wszystko zweryfikuje. Pomimo sporej dawki błota, chyba dzięki temu, że poza pierwszym dniem nie padało, jeden komplet klocków wystarczył, ale zapas trzeba mieć. Czarny nalot wokół tylnego hamulca dobrze oddaje warunki pracy. Jedno co warto byłoby zmienić, to gripy – nie wiem jakie by się sprawdziły w moim przypadku, ale te standardowe są super.. do czasu. Rację mogą mieć ci, co jeżdżą na bardziej rozbudowanych, z miękkim podparciem. Być może drobne rogi do zmiany chwytu też by pomogły. Rehabilitacja zdrętwiałych rąk trwa :D Z obowiązkowych rzeczy – olej do łańcucha! Bez tego nie ma co ruszać w drogę.

Sakwy – solidny zestaw od Ride and Get Lost zrobił robotę. Żadnych problemów z nim nie miałem, a dodatkowa torba na kierownicy (nad dry-bagiem) posłużyła mi do wożenia jedzenia. W każdej chwili mogłem sięgnąć po żelki, paluszki, czy batona. Bardziej doświadczeni mówią, że lepiej pakować na przód rezygnując z podsiodłówki… ale ja nie bardzo wiem czemu. Mam wrażenie, że równomierne rozłożenia przód-tył się sprawdziło. Torby w ramę nie brałem pod uwagę, bo wąsko prowadzę kolana i bałem się, że będzie mi przeszkadzać. Również torebkę na ramę celowo wybrałem małą – może mało bikepackingow’ą, ale Zefal dał radę (wiózł narzędzia, powerbank do licznika i telefon). Plecak też mi nie przeszkadzał a nie wyobrażam sobie jazdy bez bukłaka.

Sakwy kontra rower to osobny temat. Oklejenie ramy taśmą izolacyjną pod torebkę na ramę w zupełności wystarczyło. Oklejenie główki ramy srebrną taśmą – nijak. Opierająca się o ramę przednia sakwa sowicie podlana błotem przetarła taśmę, lakier i dobrała się do laminatu. Po mocowaniach na kierownicy też są ślady. Ja to traktuję jako pamiątki, bo od tego jest ten rower, ale można było lepiej ramę zabezpieczyć.

Oświetlenie – dwie latarki Armytek Wizard z przodu ogarnęły cały wyścig bez ładowania ani zmiany akumulatorów. Fakt faktem oszczędzałem prąd redukując moc świecenia na podjazdach. Do tego najprostsza czołówka na kasku jako uzupełnienie. Było tip-top.

Ubrania – nic wyszukanego, ale wszystko dało radę. Jedna koszulka (wiem.. masakra), dwie pary spodenek (w nagrodę po drugiej dobie zmiana), aż trzy pary skarpetek, bluza (sprawdziła się jako piżama i na pierwszą godzinę jazdy rano), rękawki i nogawki (bardzo się przydały), kurtka przeciwdeszczowa (pierwszej nocy bym nie przeżył bez niej) i spodnie przeciwdeszczowe (nie użyłem).

Buty – kupione pół roku wcześniej buty Scott Trail (w Plusie oczywiście) to był strzał w dziesiątkę. Są tak dobre, że aż nie mam o nich nic do powiedzenia – przez całą trasę stopy ani przez chwile o sobie nie dały znać…  

Sprzęt biwakowy – najgorszy w zestawie był blisko 30 letni śpiwór. Nie sądzę, żeby ktokolwiek inny miał tak marny stosunek izolacji termicznej do wagi śpiwora. Pomimo ciepłych nocy spałem ubrany i jeszcze wewnątrz bivy-baga. Wiem, że czołówka wyścigu jechała z samymi foliami NRC, ale ja nie bardzo sobie to wyobrażam. Chyba jeszcze za miękki na to jestem.

Suwenira na pamiątkę Carpatia Divide 2022.

Autor: Szymon Cygan

Starty w maratonach MTB zacząłem w 2009 roku. Trenuję w miarę systematycznie i z planem, w różnej formie od 2013 roku. Startuję lub startowałem w różnych konkurencjach – od XC po wyścig 24h. Pierwsze pudła wyłapywałem na długich dystansach. Biegać też lubię, a mam jeszcze rachunki do wyrównania z maratonem. Poza tym mam trójkę charakternych dzieci i wspierającą żonę, bez której by to wszystko nie wyszło. Zawodowo – adiunkt badawczo-dydaktyczny w Politechnice Warszawskiej.